poniedziałek, 13 czerwca 2016

Sen Bezdomnego: w stronę Heimatu





Bogactwo wielu domów. Wielu dzieciństw. Wielu tęsknot, wielu tożsamości. Za Kantorem - wielo pól i ''uporczywie powracających obrazów'', które nadrukowane są na naszą tożsamość matkę.

Siadam przy drewnianym stole w jadalni w rodzinnym  karkonoskim Wojkowie. Ten drewniany stół, który pamiętam zawsze z ciepło toczących się przy nim rozmów, niekończących się ballad o lokalnym świecie. Kuchnia pełna artefaktów znalezionych bądź nabytych w okolicy, niczym wehikuł przenosi w inny stan czasu i umysłu. Odrywa od współczesnej estetyki wnętrz, w których dominuje biały komfort i bezpieczeństwo Ikei. Ale to w TEJ kuchni czuję się na właściwym miejscu. 


Po raz pierwszy przyjechałam tu na ferie jeszcze jako nastolatka. Pierwszy raz na ferie, gdzieś poza rodzinne miasto, wróciłam jakby z innej planety, bogatsza o kolejny magiczny świat, który przywiozłam schowany głęboko w sobie. Później zawsze tu wracaliśmy, starsi o kilka lat, z nowymi doświadczeniami. Ale stół się nie zmienił. Nie zmienił się ganek, poddasze, pracownia wujka; pełna obrazów, książek, pamiątek. Chłodna i skrywająca w sobie tajemnice; ludzi, miejsc, duchów, emocji, pamięci. Wchodząc do Tego domu, odnoszę zawsze dziwne wrażenie, jakbym była duchem, który kiedyś tu już był, przodkiem który tu mieszkał, i który w końcu musiał wyjechać. Bez pożegnania.




Wędrowiec który jest zawsze w drodze.
I dręczące tęsknoty.
Nie wiadomo za czym, nie wiadomo czyje.
Silnie odczuwane jako coś odebrane, pozbawione.
Upiornie powracający koszmar naszych dziadów śniący się z pokolenia na pokolenie.
Przesiedlanych przodków.
Wypędzeń.
Strachu i paniki
W końcu przywłaszczenie. Znajdujemy to Nowe zamiast Tamtego 
Przywłaszczamy sobie  domy pokoje artefakty
Z czułości.
Jak z potrzeby przytulenia swetra który nosiła mama.
Fartuszka kuchennego po babci.
Pojedynczych zdjęć.
Kilku widelców i noży
Tego co zmieściło im się w walizkach
Co mogli szybko spakować w te osobiste ambalaże podręczne domy
Wsiadać w pociąg i jechać do nieznanego

Znów jest czerwiec, synteza. Rok temu przez okno mojego pokoju zaglądał Wędrowiec. Ten Wędrowiec. Ten i wszyscy inni. Był zjawą ubraną w płaszcz z białych czerwcowych muszek. Zobaczyłam go pewnego wieczoru, i poczułam, że zawsze był częścią mnie. 

''Jakby brakujący element układanki
Wydeptując przejścia w ciemnym mieście
W poszukiwaniu zdarzeń
Wykradzionych dni

Niczym cienie naszych ojców
Wchodziliśmy między nich
Wychodziliśmy
Okrzykami
Ni to ludzi ni to już zwierząt

Aż do samego końca
Przez nieskończoność

Nic nigdy nie przepadło
I teraz powraca (...)''





Właśnie Ten dom przywłaszczyłam sobie w wyobraźni jako miejsce spokojnej przystani. Czy tak poczuli się Ci, którzy tu przybyli kilkadziesiąt lat temu ? Targani lękiem, prześladowaniem, odzyskali spokój w majestacie Riesengebirge ? Potęga natury potrafi uleczyć serce.  Pomimo, iż pasmo nadodrza,  'ziem odzyskanych', 'polskiego dzikiego zachodu' jest stosunkowo młodą ojczyzną dla jej mieszkańców, mam wrażenie, że tutejsze młode pokolenie czuje się mocno stąd, czuje się częścią tego miejsca. Mieszkańcy z pasją opowiadają o lokalnej historii, przekraczając swobodnie polsko niemieckie granice: ten rodzaj pasji szczególnie charakteryzuje trzecie pokolenie od czasu przymusowej migracji. W przeciwieństwie do naszych dziadków, mamy wiekszą szansę utożsam się z miejscem naszych urodzin, bo nie musieliśmy się z nim żegnać. Dorastaliśmy w nim i wciąż tam jesteśmy, jeśli nie wygoniła nas migracja ekonomiczna.  Nie mamy w sobie już tak krytycznych ocen ani osądów, dążymy do uznania tego, co wyparte i do pojednania.   
Za każdym razem kiedy spędzam tutaj czas,  jestem częstowana anegdotami o ''lokalsach''. Narracje o tutejszych postaciach przypominają mi strukturę powieści '' Miasteczka Winesburg" Sherwood'a Andersona, gdzie każdy bohater był na swój sposób osobliwy, będący nieodłączną częścią społecznej mozaiki, która funkcjonuje jak przekazywany z pokolenia na pokolenie mit w zbiorowej świadomości.  Zupełnie przeciwnie do wielkomiejskiego stylu życia, gdzie zawsze można się rozproszyć, rozpłynąć, albo uczestniczyć w wielu światach i wspólnotach i nie być specjalnie do żadnej z nich przywiązanym. Inna skala odpowiedzialności, inna przyswajalność przestrzeni.

Jest druga połowa lipca. Jestem w Heimacie, w Soldinie, Myśliborzu. Odkryłam kilka nowych śladów pamięci dawnych mieszkańców tego miasta. Najpierw tablica pamiątkowa na zewnętrznej ścianie kościoła upamiętniająca szczątki dawnych mieszkańców Soldina znalezionych w trakcie trwających w ostatnich latach prac konserwacyjnych. Odwiedzając cmentarz, natknęłam się na grób Niemki, która zdecydowała się na pochówek w Myśliborzu, jej pierwotnej ojczyźnie. Gertud była wieloletnią przyjaciółką Myśliborza, jej grób ulokowany obok wielkiego kamiennego krzyża ''Ich bin ein Mensch'',  jest symbolem pojednania ludzi i miłości do Heimatu.  


 


Wracamy do tych kominków, do tych stołów drewnianych, historią i wiernością malowanych.  Siedzę w kuchni pełnej drewnianych i glinianych artefaktów, roi się od duchów, a ja nie mogę spać. Chłonę ten Dom, tak często i mocno powracający do mojej świadomości i rozpalający moją wyobraźnię. Historie okolic, tak zawsze barwnie opowiadanie, pełne tajemnic rozpalają wyobraźnię od wielu lat. A przede wszystkim wielkie serce, które jest i bardzo chce w ludziach żyć, pomimo wielu ran i blizn. Serce, które zawsze obdarza dobrym słowem i gestem, poświęconym czasem i uwagą. 

Czas spakować walizki i ruszać do kolejnego domu, w Warszawie. Ze zdjęciami zdjęć z rodzinnych albumów w smartfonie, i śladami przestrzeni tutejszego miejsca, które starałam się zapisać w tańcu, w ciele. Pomiędzy przeszłością, a jutrem, tamtym a tutejszym, domem za którym płaczesz, i domem który trzeba stworzyć w nowym.  W Warszawie, Irlandii, Poznaniu, Niemczech - nasze pokolenie ziem zachodnich nadal migruje, nadal jest na walizkach.  ''Przeszłość to dziś, tylko cokolwiek dalej''.